czwartek, 25 czerwca 2015

Tallin, dzień 3


23 i 24 czerwca to na Łotwie dni wolne od pracy. Moje biuro postanowiło, że, zamiast przychodzić do pracy w poniedziałek, będziemy pracować w następną sobotę. W ten sposób miałam długi, bo aż pięciodniowy weekend. Dzięki temu nasz pobyt w Tallinie mógł trwać trzy dni.

Szczerze powiedziawszy, nie mieliśmy pomysłu co zrobić w trzeci dzień. Wszystko co było warte zobaczenia już zwiedziliśmy, Stare Miasto przeszliśmy we wszystkie strony dziesiątki razy, pozostałe muzea wydawały nam się niezbyt interesujące...

Myśleliśmy o jednodniowej wycieczce do Helsinek, ale wszyscy, z którymi rozmawialiśmy, mówili, że to najnudniejsze miasto Europy. Nie ma w nim nic ciekawego do zwiedzenia, a najtańsze danie w przyulicznym barze kosztuje co najmniej 10 euro. A co to za wyprawa do Finlandii bez spróbowania dania z renifera? Sam prom nie był też zbyt tani, 35 euro od osoby, do tego należałoby doliczyć transport miejski... Było też raczej zimno, a w Helsinkach spodziewaliśmy się jeszcze gorszej pogody, więc zrezygnowaliśmy. 

Myśleliśmy, żeby pojechać w jakieś ciekawe miejsce w okolicach Tallina. Zainteresował nas Park Narodowy Lahemaa. Jest to położony około 70 km od stolicy teren pełen bagien i mokradeł. Zdjęcia w internecie, takie jak tutaj (kliknijcie w podkreślony link), bardzo nas zaciekawiły. Był tylko jeden malutki problem... Nie było żadnej, ŻADNEJ opcji dostać się tam środkami transportu publicznego. Jedyny autobus wyjeżdżał z Tallina o 6:30, powrotnego brak. Cóż, ponoć latem busów jest więcej, ale w Estonii nikt jeszcze o lecie nie myśli... W takim razie odpuszczamy sobie wycieczkę do Parku. 

W hostelu i biurze informacji turystycznej podano nam propozycje innych, ciekawych miejsc, np. podwodne więzienie w Rummu. Jednak nie było możliwości wybrać się tam bez auta. A szkoda...

Więzienie w Rummu, zdjęcie ze strony http://www.amazingplacesonearth.com
Jedyne miasta, które są dobrze skomunikowane ze stolicą, czyli Tartu i Parnu, znajdują się na tyle blisko Rygi, że bez problemu można wybrać się do nich na jeden dzień, bez noclegu, z Łotwy. Mamy zamiar to uczynić. 


Po mozolnych poszukiwaniach stwierdziliśmy, że zostajemy w Tallinie. Opracowaliśmy plan dnia i w drogę!

Na pierwszy ogień poszło muzeum KGB. Dziwne muzeum. Zastanawiam się, czy w ogóle powinno się tak nazywać. Wszak znajduje się ono w działającym po dziś dzień hotelu Viru. 



Oficjalnie hotel ma 22 piętra. A tak naprawdę... Na 23 piętrze znajdowały się sekretne pokoje, do których dostęp mieli jedynie funkcjonariusze KGB, którzy w Viru mieli dużo do roboty. Dlaczego? Był to bowiem jedyny w całym Tallinie hotel, w którym mogli zatrzymywać się goście z 'wrogich', zachodnich krajów. Najczęstszymi gośćmi byli Finowie. Trochę handlowali, trochę pili, rozglądali się za dziewczynami. Próbowali nielegalnie sprzedawać tubylcom dolary. 

Viru to było państwo w państwie – hotel miał własne restauracje, sauny, bar, gdzie można było wypić prawdziwe alkoholowe koktajle, niedostępne nigdzie indziej, ale wyłącznie za dolary. Najpopularniejszy koktajl – likier Vana Tallin zmieszany z szampanem – ironicznie nazywano „sierpem i młotem”. W budynku mieściło się studio nagrań – zagraniczni goście nie chcieli słuchać produkcji artystów radzieckiej estrady, toteż kierownictwo kupowało zachodnie płyty od marynarzy. Hotelowi goście mieli do dyspozycji czarne wołgi z kierowcą. Być może wielu się domyślało, że szoferami byli funkcjonariusze KGB. Wśród obsługi było wielu tajniaków, a sam hotel naszpikowano aparaturą podsłuchową co najmniej równie gęsto, jak amerykańską ambasadę w Moskwie. Mówiono, że obiekt zbudowano ze specjalnego materiału, mikrobetonu. W połowie z betonu, w połowie z mikrofonów. W 1991 roku KGB nagle wyniosło się z Tallina, pozostawiwszy dużo sprzętu w hotelu.

Zwiedzania nie jest zbyt dużo, raptem 2 pokoje i kilka gablot ze zdjęciami, ale cała heca to słuchanie opowieści przewodnika. Mówił niesłychanie ciekawie, dowiedzieliśmy się np. do jakich metod uciekano się, aby podsłuchać gości. Pokazywał np. talerzyki z podwójnym dnem, w których ukryte były mikrofony. Każdy z nas mógł zobaczyć widok z kamerki, ukrytej w ścianie hotelowego pokoju. Zobaczyliśmy zdjęcia 'babuszek', czyli starszych, milczących kobiet, siedzących przy windach, których zadaniem było notowanie, kto, gdzie, z kim poszedł i co robił. Gość wychodził do toalety? Babuszka notowała, ile czasu tam spędził.

Dla nas było to niesamowite miejsce. Usłyszane tam opowieści brzmiały tak jakoś swojsko, podobnie do tych, które znamy dzięki rodzicom czy dziadkom. Szkoda tylko, że zwiedzający z nami Amerykanie w ogóle nie interesują się historią i byli wyjątkowo znudzeni...

Na biurku - czerwony telefon bez tarczy. Do podsłuchiwania, nie do dzwonienia

Pozostawione mundury. Nieużywane, oficjalnie przecież w hotelu nie było żadnego KGB

Sprzęt do podsłuchiwania

Talerzyki z mikrofonami i ozdoby sufitowe z antenami

Taki tam plan rozłożenia mikrofonów na piętrze hotelu

"Tutaj nic nie ma". Podpis na drzwiach dodany później, ale ma sens :D

Niby miejsce do zrobienia selfie, a tu zdjęcie zrobił Mirek... I co teraz? :)
Ten dzień rozpoczął się naprawdę dobrze! Pełni entuzjazmu ruszyliśmy do następnego punktu zwiedzania, czyli na plażę w dystrykcie Pirita. Nie spodziewaliśmy się cudów, kawałka piaszczystej plaży i miłego miejsca do przespacerowania się. Myliliśmy się. To miejsce zapamiętamy na zawsze. Dlaczego? Była to najbrzydsza i najbardziej cuchnąca plaża, jaką kiedykolwiek widzieliśmy! Fuuuuuj! Nie dało się wytrzymać w powodu smrodu, jaki wydzielały wyrzucone na brzeg, gnijące glony. Suuuuuuuuper...
Uwierzcie, nie potraficie sobie wyobrazić, jak to śmierdziało...
Odeszliśmy jednak troszkę dalej, na cypelek obok przystani dla łódek, gdzie można było normalnie oddychać. Widoki takie sobie.




Miro model :)
Nie spędziliśmy tam zbyt wiele czasu. Udaliśmy się do następnego punktu dnia, czyli do Kościoła Św. Ducha. Wzniesiony w 1300 roku, najmniejszy z wszystkich średniowiecznych kościołów w mieście, z zewnątrz i ze środka prezentuje się ładnie, ale bez zachwytu. Nie przyszliśmy tutaj jednak podziwiać budynku, lecz muzykę. Odbywał się tam koncert organowy. Część utworów zostało odśpiewanych barytonem. Robi wrażenie. 



Plan koncertu
Wieczór wykorzystaliśmy na ostatni spacer po Starówce. Mieliśmy szczęście zobaczyć naprawdę niesamowity zachód słońca. Co ciekawe, o godzinie 23... Ach te cudne, białe noce!





Niegrzeczna mewa, nie chciała zapozować :(

Znaleźliśmy ławeczkę Chopina, odtwarzającą muzykę naszego kompozytora. Jest to prezent dla Estończyków od ambasadora Polski. Miło było zobaczyć ten polski akcent w Tallinie. 



Ostatnie spojrzenia na Starówkę... Wszak jutro rano powrót do Rygi.



Po trzech dniach pobytu stwierdzamy - Tallin jest piękny, Ma klimat. Ale czy jest ładniejszy od Rygi...? Nie jest. Ale nie można go nazwać brzydszym. Jest po prostu całkiem inny. Według jakich kryteriów miasta te porównać? Ryga jest elegancka. Pełna zadbanych, zdobionych, secesyjnych kamieniczek. Tallin to miasto średniowieczne. Otoczone grubym, kamiennym murem. Niewiele europejskich stolic może poszczycić się tak dobrze zachowanym dziedzictwem epoki, którą najczęściej znamy tylko z podręczników historii. 

Oba miasta warto odwiedzić. Poczuć ich klimat i zrozumieć, że każde z nich jest wyjątkowe.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz